Nie wszyscy lubią listopad. Kolorowe drzewa zaczynają powoli tracić swój urok przez opadające liście, temperatura zaczyna się robić co raz niższa, a ludzi do szału doprowadza fakt, że przed wyjściem z domu trzeba zaopatrzyć się w kurtki i szaliki. Listopadowe święto wszystkich zmarłych przyprawia o gęsią skórkę i zadumę w sercu. Miesiąc ten wydaje się najbardziej samotnym i smutnym w swym melancholijnym bycie. Moim zdaniem listopad jest najlepszym miesiącem na śmierć. Można by przyozdobić drzewo wiszącym człowiekiem, poczułby się jak liść, który nigdy sam z siebie nie opadnie. Wiatr nie będzie w stanie go strącić, jedynie zabuja nim lekko jak huśtawką z opony.
Kolejny raz nabrałam w płuca rześkie, zimne, listopadowe powietrze. Otworzyłam oczy i wybudziłam się z codziennej zadumy. Czapka na mojej głowie lekko się zsunęła w tył, jednak zamiast ją poprawić zdjęłam ją z głowy i rzuciłam w dół na ziemię. Jedną ręką złapałam się gałęzi nade mną i podciągnęłam się na niej równocześnie wstając. Spojrzałam w dół, do ziemi miałam jakieś trzy metry. Dzisiaj wspięłam się wyżej niż zwykle, ale to dobrze. Co raz bardziej niweluję swój strach przed nie samą wysokością, co spadnięciem. Przykucnęłam i wysunęłam lewą nogę do tyłu, gdy już wybadałam gałąź stanęłam na niej, schodząc coraz niżej i niżej, aż po parunastu sekundach moje pięty i palce znalazły się z powrotem na zimnej ziemi. Sięgnęłam po swoje czarne botki i założyłam je, następnie otrzepując swój beżowy płaszczyk z pozostałości kory wierzby. Z kieszeni wyjęłam telefon i sprawdziłam wiadomość, którą otrzymałam dobre trzy godziny temu na przerwie między zajęciami.
-Nie zapomnij o siedemnastej pójść na wizytę do psychologa. Kocham Cię, tata. - przeczytałam na głos, następnie patrząc w prawy, górny róg wyświetlacza. Szesnasta siedemnaście, oznaczało to że miałam niecałe czterdzieści trzy minuty na dojście do VITAMED'u. Nie śpiesząc się podłączyłam do telefonu granatowe słuchawki i puściłam jeden ze spokojniejszych utworów na moim I'phonie. Uspokajający głos Nicka Lachey'a kojąco działał na moje wrażliwe uszy. Sięgnęłam po torbę i zawieszając ją na ramieniu ruszyłam pustą, polną drogą do centrum miasta.
Mijając kolorowe światła wystaw i tłumy śpieszących się ludzi uświadamiasz sobie, że cała cywilizacja poszła stanowczo za daleko. Nic w życiu przeciętnego, zapracowanego Nowojorczyka nie liczy się tak jak czas i pieniądze. Rodzina spada na dalszy plan. Tutaj nasuwa się wiecznie problematyczne i trudne pytanie. Pracujemy żeby żyć, czy żyjemy żeby pracować? Wiele ludzi stwierdziłoby, że pierwsza część tego zdania jest oczywistością, a głupotą jest ta druga. Jednak ja nie do końca się z tym zgadzam. Po części każdy z nas żyje właśnie po to żeby pracować. Bez pracy nie będzie stać cię na życie, jednak życie bez pracy to nie życie. Trochę to skomplikowane, ale obie części tego pytania są po części prawdziwe.
Moje przemyślenia ponownie zostały przerwane, tym razem przez niebiesko-biały szyld prywatnej poradni specjalistycznej. Masz problem z uszami? Śmiało mają tu laryngologa. Boli cię głowa? Neurolog też się znajdzie, jednak jeśli masz problemy z własną osobowością lub akceptacją innych, to cię zaskoczę. Tutaj, też znajdziesz pomoc. Dwójka psychologów i jeden psychiatra na pewno pomogą ci szybko okiełznać problem. Niestety NFZ nie obejmuje tej kliniki, więc jeśli nie stać cię na osiemdziesiąt dolców tygodniowo, to możesz tylko pomarzyć o pomocy, o ile w ogóle jej chcesz. Na przykład ja nie chciałam. Zostałam do tego zmuszona, bo wszyscy w okół stwierdzili, że nie radzę sobie ze stratą i stresem. Może po części mieli rację, nie wiem. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to w tym momencie.
Pchnęłam szklane drzwi i weszłam do dużego, białego holu. Kanapy i krzesła były utrzymane w podobnym brązowym odcieniu co reszta mebli. Srebrne elementy odbijały delikatne światło, nie tak rażące jak w typowej szpitalnej poczekalni. Za ladą siedziała niska i szczupła kobieta z plątaniną rudych włosów na głowie. Miała przyjemne spojrzenie i delikatny uśmiech na twarzy.
-Dzień Dobry. - przywitałam się, a recepcjonistka uniosła na mnie swoje miłe i ciepłe zielone oczy. Wstała z krzesła i wymijając swoje wysokie biurko, podeszła do mnie z talerzykiem czekoladowych karmelków.
-Dobry wieczór, Frin. Miło cię ponownie zobaczyć. Skróciłaś włosy?
-Jedynie odrobinę podcięłam pani Valoress. - odpowiedziałam częstując się jedną z przekąsek. Wyminęłam kobietę i zaczęłam ściągać z siebie biały komin, następnie kładąc go na jednym z krzeseł.
-Tak ci lepiej. Może powinnaś je jeszcze odrobinę rozjaśnić? Ta czerń jest lekko przerażająca z twoją trupio bladą twarzą, kochanie. - zdjęłam płaszcz, a szalik wsunęłam w jego rękaw. Cholera! Zapomniałam czapki spod wierzby! No, trudno. Nie specjalnie będę za nią tęsknić.
-Myślę, że tak wyglądają ok. Nie chcę psuć sobie włosów farbami. -odpowiedziałam siadając, przy czym bardziej zaciągnęłam swój szary sweter na dłonie.
-Jak uważasz, jednak ten sweterek za bardzo już rozciągnęłaś. - kobieta odstawiła zieloną miseczkę na miejsce obok wizytówek kliniki. Wzruszyłam ramionami, ni to się z nią zgadzając, ni to jej przecząc. -Oho. Doktor Pauline właśnie skończyła terapię z poprzednim pacjentem. Śmiało, możesz już do niej iść.
-Ok. - wstałam z krzesła i przeszłam przez kolejne szklane drzwi, tylko po to aby znaleźć się w części prywatnych gabinetów. Odnalazłam 'Pokój Lekarski nr. 3" i delikatnie zapukałam. Nie musiałam długo czekać, bo drewniany prostokąt niemal automatycznie się otworzył ukazując wysoką, około trzydziestoletnią, krótko obciętą blondynkę o błękitnych oczach. I właśnie tego jednego w niej nie lubiłam. Miała niebieskie tęczówki, od kiedy pamiętam przerażały mnie, jednak do tych zaczynałam się powoli przyzwyczajać. Weszłam do białego gabinetu z sześcioma pluszakami porozstawianymi w przeróżnych miejscach. Podeszłam do dużej, żółtej żyrafy i kładąc ją sobie na kolanach usiadłam w ogromnym fotelu.
-Pan Fizz, trzyma się dzisiaj całkiem nieźle. - delikatny, acz stanowczy głos kobiety dotarł do moich uszu. Skinęłam głową i położyłam plecy na oparciu. -A ty? Jak się trzymasz Deathrine?
-Szczerze mówiąc bywało gorzej. Dzisiaj nie jest tak źle. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Kobieta skinęła głową w zrozumieniu i wyciągnęła z szafki, znane mi już papiery. Zbiór zadań i jakiś niezrozumiałych specjalistycznych pierdół. - Więc, co jest na dzisiaj zaplanowane?
-Dzisiaj nauczymy się odróżniać prawdę od faktu. - zwęziłam brwi w niezrozumieniu. Przecież każdy fakt jest zgodny z prawdą. To jedno i to samo, czyż nie? - Już wyjaśniam. Prawd może być wiele, jednak fakt tylko jeden. Dajmy na przykład, dwoje ludzi nie rozmawia ze sobą. Jedno z nich twierdzi, że drugie się odsunęło. Co w tym przypadku jest prawdą a co faktem?
-Prawdą jest to, że jedno się odsunęło, a faktem to, że nie rozmawiają? - moje stwierdzenie zabrzmiało bardziej jak pytanie, jednak szczerze mówiąc nie byłam pewna odpowiedzi.
-Czy wiesz dlaczego tak jest? - zaprzeczyłam ruchem głowy, na co doktor Pauline odpowiedziała za mnie. - Faktem jest, że ze sobą nie rozmawiają. Bo każdy może stwierdzić, że jedno do drugiego się nie odzywa. Jednak prawda jednej z osób jest taka, że ta druga osoba się od niej odsunęła. Jednak prawda tej drugiej strony może być taka, że to ta pierwsza osoba odsunęła się od niej, rozumiesz? - skinęłam delikatnie głową. Brzmiało to mało normalnie, jednak logicznie.
Całe godzinne spotkanie z psychologiem, zeszło mi na rozmowie o fakcie i prawdach. Wyszłam już ubrana w swój płaszcz i opatulona szalikiem przed klinikę. Wcale się nie zdziwiłam widząc samochód taty na podjeździe. Podeszłam do czarnego volkswagena i otworzyłam drzwi od strony pasażera, po czym usiadłam w fotelu. Mój palec automatycznie sięgnął do radia, włączając jedną z ulubionych rockowych stacji mojego taty. Skrzywiłam się nieco słysząc ten rodzaj muzyki i naciskając na kolejny guzik, zmieniłam na coś spokojniejszego.
-Jak na terapii? - spytał tata, cofając auto i dołączając do ruchu drogowego. Nie mieliśmy daleko do domu, bo przedmieścia mieściły się stosunkowo blisko poradni. Spojrzałam na starszego, trzydziestoośmioletniego mężczyznę z lekkim zarostem i zmarszczkami pojawiającymi się w okół jego oczu. Czarne włosy ułożone w nieładzie, świadczyły o tym, że dopiero wstał z łóżka po nocnej zmianie w pracy.
-W porządku. - odpowiedziałam i obróciłam wzrok w kierunku szyby. Widziałam krajobraz wykonany metodą mozaiki. Różnokolorowe plamy zlewały się w jeden wielki obraz, a jego ramą były szyby samochodu. Od trzech lat między mną i tatą nie układało się za dobrze. Rozmawialiśmy coraz mniej, on częściej zostawał w pracy, a gdy już wracał ja siedziałam u siebie w pokoju i nie miałam ochoty do niego zejść. Ciężko nam było pogodzić się ze stratą, jednak daliśmy sobie radę na swój własny sposób - po prostu unikaliśmy rozmowy.
Mężczyzna wjechał na podjazd naszego domu, więc wysiadłam z samochodu i otworzyłam mu garaż, żeby mógł spokojnie wjechać. Zanim jednak to zrobił ja zdążyłam już czmychnąć do domu. W przedpokoju zdjęłam botki i płaszcz, po czym czapkę i komin rzuciłam na półkę nad wieszakami. Złapałam za torbę i od razu pobiegłam do swojego pokoju na poddaszu, nie czekając na tatę. Nie chciałam z nim przebywać w jednym pokoju, to byłoby zbyt niezręcznie. Rzuciłam się na łóżko i puściłam muzykę z telefonu, dość cicho, jednak wystarczająco głośno żeby zagłuszyć ruch na dole. Uśmiechnęłam się delikatnie, tata coś gotował. Robił to bardzo rzadko, chociaż kiedyś nie było dnia bez specjalności dnia al'a ojciec. Sięgnęłam do szafki nocnej i wyciągnęłam z niej szkicownik, ołówek oraz gumkę do mazania. Patrzyłam na pustą kartkę papieru i nic nie przychodziło mi do głowy. To głupie, pomyślałam że jeśli on mógł zacząć gotować, to ponownie mogłabym wrócić do rysowania. Jednak jak zwykle się myliłam. Odłożyłam przybory na miejsce i walnęłam się na łóżko. To chyba odpowiednia chwila na sen.
Samotna wierzba. Nigdy nie powinna tu stać, a jednak wyrosła w takim miejscu jakim jest pustkowie. Jej łodygi wyglądają jak mokre ścieżki od łez, którymi są liście. Piękne, opadające, kolorowe liście. Wiatr porusza gałęziami, nagle dostrzegam jakiś niezidentyfikowany kształt. Podchodzę bliżej, stoję prawie pod wierzbą, jednak nadal nic nie widzę. Sięgam do odgałęzień i delikatnie je przesuwam. Krzyczę zauważając na drzewie... wisielca.
***
Um.. Okej. Tak prezentuje się pierwszy rozdział, mam nadzieję że kogoś zainteresował.
Starałam się napisać to dobrze i myślę, że nawet mi to wyszło. :)
Zapraszam do komentowania i pozdrawiam,